sábado, 6 de março de 2010

zorza ocierajaca lzy

Sobotni wieczor...doszlam do muru i to takiego z wielkich kamieni, muru lolinego uporu, muru seriowego niezrozumienia, muru dianinych wymagan i muru mojej bardzo ciezkiej juz teraz diety. Lzy lecialy jak grochy, nic nie moglo mnie juz powstrzymac. Mialam po prostu dosyc. Czasami placz pomaga, no moze nie na since pod oczami ale na emocjonalne rozluznienie. Poszlam spac szlochajac w poduszke. Po dwoch godzinach pobudka...pappa mae!!! wscieklosc, bol glowy, lzy znow...a tu nispodzianka...przypadkowe spojrzenie za okno...zielen, plynaca zielen, zamarlam w zachwycie. Wyszlam w pidzamie na dwor.
A to efekt:





Nie sa to najlepsze zdjecia, ale na tyle moj fool-proof aparat pozwala.
Coraz piekniejsze zorze udaje mi sie zobaczyc. Ta dzisiejsza przerosla wszystkie inne do tej pory widziane. W pewnym momencie wygladala jak wielowarstwowe zaslony swiatla suszace sie na wietrze, falujace i plynace niebem, a ja malutka pod nimi...i jak tu plakac???
nawt nie zmarzlam na tym dworze.


Dopiero gdy sie zobaczy zorze w pelnej krasie to rozumie sie slowa" wiatr sloneczny", ktore najczesciej ja opisuja w madrych publikacjach, bo to naprawde jest tak jakby dolecial do nas sloneczny wiatr, albo stwierdzenie ze ona siega na setki kilometrow w gore, bo to widac ze ona siega gwiazd, przycmiewajac ich blask.

Sem comentários: